***
Pan Józef, ojciec Artura, wyszedł z domu na spotkanie. Spojrzał na gości, bez słowa powitania objął mężczyznę i zasłuchał się w bicie jego serca. - Artur? - szepnął z zachwytem. - Tu jesteś, synku. Strasznie tęskniłem.
Mijały minuty, ale nikt nie śmiał przerwać powitania, które trwało i trwało. Wszyscy stali cicho, płakali i czekali, aż pan Józef się nasłucha. A z nieba lał deszcz jak z cebra.
- Tatuś, to jest ten pan - pani Grażyna przedstawiła ojcu Kazimierza Parfieńczyka.
- Jaki pan? Artur. Jesteś moim synem - powiedział trochę do siebie, trochę do
pana Kazimierza, a trochę do tego serca w środku.
To było pierwsze
spotkanie rodziców Artura z człowiekiem, któremu pięć miesięcy temu, w kwietniu
1993 roku, przeszczepiono serce ich syna.
Ich następne spotkania i
powitania wyglądały tak samo. Pan Józef najpierw witał się z sercem syna. Do
końca życia nazywał pana Kazimierza Arturem, jego żona Alicja była synową, a ich
dzieci - wnukami. Zostali bliską rodziną. Święta i wakacje spędzali razem w
Suchowoli albo w Brennej, u rodziców Artura. Bywali na wszystkich rodzinnych
chrzcinach, pierwszych komuniach, weselach i pogrzebach.
- Nie była pani
zazdrosna o męża? - pytam Alicję Parfieńczyk. - Tak go zawłaszczyli. Nawet imię
mu zmienili.
- Ani trochę. Lepsza rodzina niż prawdziwa. A Kazik jaki był
z nimi szczęśliwy. I z nowym sercem. Tańczył, śpiewał, pił przy każdej okazji.
Nawet mieszał trunki. Po dziesięciu latach mordęgi przyszły jego najlepsze lata.
Rozkoszował się życiem. I obrączkę zaczął nosić, bo wcześniej nawet na mały
palec nie wchodziła, taki był spuchnięty. Synowie wreszcie poznali ojca, bo całe
ich życie tylko chorował i umierał.
Pani Grażyna utrzymywała przed
rodzicami w tajemnicy fakt, że oddała siedem organów brata. Być może nigdy by
się nie dowiedzieli, ale półtora miesiąca po śmierci Artura sprawa jakimś cudem
rozniosła się na targu w Skoczowie. Potem ktoś przyszedł z tym do ojca.
-
Rany boskie! - płacze pani Grażyna. - Powiedział, że brat żył, a ja sprzedałam
jego serce. Ojciec rzucił się na mnie jak wściekły. Był rzeźnikiem. Dla niego
jak serce bije, to zwierzak żyje. Nie słyszał o śmierci mózgowej.
- Nie
zorientował się we wszystkim w czasie pogrzebu? - pytam.
- Od razu. Rwał
się, żeby rozbierać Artura, aleśmy go z bratem odciągnęli. Potem zostałam na noc
w pokoju, gdzie stała trumna. Bałam się, że ojciec wróci, rozbierze go, zacznie
sprawdzać i będzie piekło. Mówił, że coś mu nie gra, że jest rzeźnikiem i na
jego oko Artur jest wybrany. Oszukiwałam go, że po każdym wypadku prokurator
zarządza sekcję. Rodzice są bardzo religijni. Martwili się, co z nim będzie po
zmartwychwstaniu, kiedy ciało będzie niekompletne, albo gdzie będzie jego
grzech, z sercem czy z resztą Artura. A ja myślę, że przez to, że brat został
dawcą... Przez to, że został dawcą, to może tę swoją winę odkupił.
- O
jakiej znowu winie pani mówi?
- To nie był wypadek drogowy! - wybucha
pani Grażyna. - Po tej głupiej stłuczce ze strachu przed tatą Artur strzelił
sobie w głowę. Pistoletem do uboju świń. W czoło. Bolec przeleciał przez całą
głowę między półkulami. U siebie w pokoju to zrobił, kiedy policja przyszła
zapytać ojca, co jego samochód robi w polu.
- Ojciec by go sprał? - pytam
panią Grażynę.
- Na pewno - mówi siostra Artura. - Było zbite światło,
połamana atrapa i pęknięta deska rozdzielcza. Ale wszyscy pasażerowie wyszli bez
szwanku.
Po śmierci Artura mama wyprowadziła się od niego i zamieszkała u
mnie, a on zlikwidował interes, bo nie miał następcy.