Nowa Trybuna Opolska

  Pijarowski: Przeszczep dał mi nowe życie

- Dostałem wątrobę i drugie życie - mówi Krzysztof Pijarowski, prezes zarządu stowarzyszenia "Życie po przeszczepie".

 - Jak to się stało, że zachorował pan tak ciężko, że potrzebował pan przeszczepu wątroby?

Krzysztof Pijarowski:  Byłem już u pana Boga. Święty Piotr kazał mi zmykać na ziemię.
Krzysztof Pijarowski:  Byłem już u pana Boga. Święty Piotr kazał mi zmykać na ziemię.

- Podczas transfuzji krwi zostałem zarażony HCV, czyli wirusem zapalenia wątroby typu C. Nierozpoznanie tej choroby jest nadal bardzo częste. Lekarze pierwszego kontaktu często nie wysyłają pacjentów na badania wątrobowe pod kątem wirusów typu B i C. Niektórzy zakładają z góry - i tak było także w moim przypadku - że przyczyną choroby jest alkohol. Lekarz pomyślał zgodnie ze stereotypem z lat może sześćdziesiątych, że skoro jestem dziennikarzem, muszę chlać wódkę.

- Był pan w ciężkim stanie?
- Moja wątroba została zniszczona przez wirus. Wpadłem w dwie kilkutygodniowe śpiączki. Przyplątała się jeszcze cukrzyca i na przeszczep wątroby trafiłem praktycznie w stanie agonalnym. Przeszczepu dokonano w sylwestra 1999 roku. Sześć miesięcy później wróciłem do pracy w komercyjnym radiu

- Otarł się pan o śmierć?
- Ja już właściwie byłem u Pana Boga. W pewnym sensie św. Piotr kazał mi zmykać na ziemię, bo da mi znać, jak tam pojawią się znów wolne miejsca. Przeszczep dał mi nowe życie.

 Akcja nto
"Nie zabieraj organów do nieba” - to nowa akcja społeczna nto. W jej ramach prezentujemy publikacje propagujące ideę przeszczepów. W kolejnych wydaniach gazety przedstawimy osoby, które żyją dzięki heroicznej postawie dawców organów i ich rodzin. Akcję wesprze minister zdrowia Zbigniew Religa i Ministerstwo Edukacji Narodowej. W finale otrzymacie Państwo wraz z gazetą deklarację zgody na przeszczep organów, którą będzie można nosić w portfelu.

 

- Długo pan wracał do normalnego życia?
- Ponieważ dostałem przeszczep w stanie agonalnym, trwało to dłużej niż u innych. Znam przykłady osób, które wstawały z łóżka już kilka dni po przeszczepie. Ja uczyłem się na nowo siadać, na nowo chodzić, na nowo czytać i pisać. Miałem pełen zanik mięśni i mój powrót do formy trwał półtora miesiąca, ale - jak już mówiłem - po pół roku mogłem wrócić do pracy.

  - Inaczej patrzy pan teraz na życie?
- Funkcjonuję na nowo od ośmiu lat. Spłacam swój dług. Jako pracoholik materialnie robię to wobec fiskusa, płacąc podatki. Mam nadzieję, że spłacam też dług honorowy wobec transplantologów i mojego dawcy, promując w Polsce transplantologię.

- Nie odczuwa pan większych dolegliwości niż ktoś, kto ma od urodzenia swoją wątrobę?
- Nie. W gronie osób po przeszczepach znajdzie się zawsze kilku hipochondryków, których zawsze coś kłuje i męczy, ale na ogół wszyscy cieszą się życiem. Oczywiście, uważać trzeba, bo to jest już trochę inna jakość życia.

- Czym się w pana przypadku wyraża to uważanie?
- Nie piję alkoholu i stale muszę brać leki, do końca życia. Ale to nie są aż takie wielkie ograniczenia. Według stereotypu po przeszczepie człowiek jest inwalidą, który siedzi w fotelu i rodzina wystawia go o ósmej rano na balkon na kilka godzin na słońce. Doświadczenie naszego stowarzyszenia pokazuje, że ludzie po przeszczepach tańczą, kobiety rodzą dzieci (jedna z naszych koleżanek urodziła nawet bliźniaki, druga kolejno dwójkę dzieciaków), pracują, zajmują się sportem. Po przeszczepie naprawdę zaczyna się nowe życie. To nie jest slogan.

- W jakimś tekście publicystycznym przeczytałem, że biorca wraz z wątrobą dawcy przejmuje jego ulubione smaki i zmieniają mu się kulinarne upodobania. Ile w tym prawdy?
- Dokładnie tyle, ile tkwi w dowcipie o mężczyźnie, który otrzymuje nerkę kobiety i odtąd już sika na siedząco. To kompletna bzdura. Kiedy wątroba jest chora, organizm automatycznie broni się przed pewnymi potrawami. Kiedy człowiek dostanie nową wątrobę, to organizm domaga się na nowo np. witamin w jabłku i zaczynamy wszystko wcinać, ale to nie znaczy, że pacjent przejął upodobania kulinarne człowieka, od którego dostał wątrobę. Przecież to siedzi w mózgu, nie w wątrobie czy w sercu.

- Zna pan dawcę swojej nowej wątroby?
- Wiem o nim stosunkowo dużo: jak się nazywał, ile miał lat i w jaki sposób umarł. Nigdy nie podjąłem i nie podejmę próby kontaktu z jego rodziną. Kiedy z tego świata odchodzi dawca organów, to jest to czyjś ojciec, mąż czy brat. W jego domu ma miejsce tragedia. Ten ból się przeżywa, ale zawsze czas jednak leczy rany. I kiedy po kilku latach w tym domu pojawia się jakiś facet i mówi, że ma wątrobę, nerkę czy serce tego ojca, męża i brata, to jest to zupełnie niepotrzebne rozdrapywanie ran. To nie ma sensu.


- Myśli pan czasem o "swoim” dawcy?
- Zapalam dodatkowy znicz na moim rodzinnym grobie i codziennie się modlę o spokój jego duszy. Większość osób wierzących po przeszczepie tak robi. Modli się codziennie za swoich dawców. Podczas naszych zjazdów odprawia się msze za nich i to całkiem wystarcza. Rodziny dawców tworzą środowiska, do których biorcy niekoniecznie muszą wchodzić. Byłem kiedyś na imprezie z udziałem rodzin dawców, przede wszystkim młodych ludzi, którzy zginęli. Nie przyznawałem się, kim jestem. Usłyszałem w ich rozmowach, jak stale trwa ich ból. Wspominają, jakie zdolne było ich dziecko, jak pięknie malowało. Nie należy tego burzyć i powiększać ich traumy.

- Zna pan przypadki szantażu biorców przez rodziny dawców?
- To nie jest prosty szantaż na zasadzie: pan musi mi teraz dać tysiąc złotych. Ale przypadki, że wymusza się podwiezienie samochodem albo pożyczkę pieniędzy, są mi znane. Taki biorca zwykle nie odmawia, bo presja jest potężna. Dlatego - powtarzam - bliskie kontakty dawców i biorców nie mają sensu.

- Długo pan czekał na swój przeszczep?
- Czekałem krótko i doczekałem się. Bo taka sytuacja, że bardzo trudno jest doczekać się na przeszczep, powstała dzięki politykom dopiero zupełnie niedawno. Przypominam, że jeszcze w styczniu 2007 polska transplantologia realizowała zapotrzebowanie na 50 procent takich operacji w kraju - co drugiej osobie czekającej na organy ratowano życie. Już w lutym spadło to o kolejne pięćdziesiąt procent. A to oznacza, że na stu chorych czekających na organy do przeszczepu ratuje się tylko dwudziestu pięciu. Reszta czeka, a niektórzy z nich umierają.

- Dlaczego wielu ludzi niechętnie się zgadza na oddanie swoich organów lub na pobranie ich od zmarłych osób bliskich?
- Według czerwcowych badań OBOP-u, większa "świadomość przeszczepowa” jest w dużych miastach, mniejsza w małych miasteczkach i na wsiach. W świetle tych badań okazuje się, że generalnie najmniej się pobiera organów w tej części Polski, gdzie przeważa elektorat prawicowy. W tych regionach - w Małopolsce i na ścianie wschodniej - silniejsze jest przywiązanie do stereotypów kulturowych, wielki jest kult osób zmarłych. Tam, gdzie życie poszło bardziej do przodu, więź z przyzwyczajeniami dziadków czy nawet rodziców jest słabsza. To sprzyja oddawaniu organów. Nie jest przypadkiem, że wśród młodzieży nie obciążonej stereotypami poparcie dla transplantacji jest większe. Ale zdarza się i negatywna presja środowiska.

- Czym się ona przejawia?
- W niektórych środowiskach osoby, które zdecydowały się powiedzieć, że ich bliscy nie mieli nic przeciw oddaniu swoich organów do przeszczepu, są wytykane palcami jako ci, którzy "sprzedali” swoich bliskich. To jest bardzo niedobra presja. Tym bardziej że w Polsce organami się nie handluje. Oddanie ich w celu ratowania drugiego człowieka jest szlachetnym darem z siebie. Pokreślił to ostatnio Kościół katolicki w Polsce, zachęcając ustami biskupów do tego daru. Nasze stowarzyszenie przyłożyło zresztą swoją cegiełkę do prac nad tym listem.

- Wielu mądrych i szlachetnych ludzi mówi: chętnie złożyłbym wobec moich najbliższych deklarację, że oddam po śmierci swoje organy, ale boję się. Może mi coś wytną, zanim naprawdę umrę, albo uśmiercą mnie, żeby komuś dać moje serce czy nerkę. Co by im pan odpowiedział?
- Tego typu lęki pogłębiły się po lutowej wypowiedzi ministra Ziobry, który powiedział o lekarzu: "ten pan już nikogo więcej nie zabije”. Potem była opisana przez jedną z gazet afera białostocka, zresztą kompletnie wyssana z palca. W tych lękach jest też dalekie echo pamiętnego pavulonu i tego, co działo się w łódzkim pogotowiu. W dodatku przeciętny Kowalski nie zna się na procedurach poprzedzających przeszczep. Kiedy widzi ciało człowieka, od którego mają być pobrane organy, to klatka piersiowa się porusza i jest ono ciepłe. Nie każdy zastanawia się nad tym, że ten człowiek już umarł, oddycha za niego respirator, a krążenie jest podtrzymywane za pomocą leków. W słynnym reportażu radiowym "Kołysanka dla Briana” matka mówi, że zgodziła się na pobranie organów od swego syna, bo spojrzała w jego oczy i zobaczyła, że są martwe. Mało kto z rodzin osób zmarłych w takiej sytuacji w te oczy patrzy.

- Nie musimy się bać, że ktoś zostanie jeszcze za życia pozbawiony ważnych organów, które zostaną przeznaczone do przeszczepu?
- Organy pobiera się tylko w sytuacji stwierdzenia pewnej śmierci. Kiedy jest podejrzenie, że obumarł cały mózg (kiedyś mówiło się o obumarciu pnia mózgu), zwołuje się komisję złożoną z lekarzy kilku specjalności sprawdzającą, czy ten człowiek żyje. W nowej ustawie badania te są bardziej skomplikowane, oparte m.in. na sprawdzaniu dopplerowskich przepływów krwi w mózgu, by całkowicie wykluczyć sytuację, że pobrano organy od kogoś, kto miał jeszcze szanse na ratunek. Po kilku godzinach komisja sprawdza stan człowieka, a wreszcie czyni się to po raz trzeci. Po trzeciej próbie podpisuje się protokół o śmierci osoby, pyta się rodzinę, czy pacjent nie wyraził sprzeciwu co do bycia dawcą. Jeśli rodzina wyraża zgodę na pobranie organów, rozpoczyna się logistyka zmierzająca do skojarzenia dawcy i biorcy.

- Na ile takie inicjatywy, jak akcja nto "Nie zabieraj organów do nieba” mogą pomóc zmianie społecznej świadomości związanej z przeszczepami?
- Mogą, i to bardzo. To jest bardzo ważne. Każda akcja informacyjna, stawiająca ważne pytania, mówiąca o problemie transplantacji powoli zmienia świadomość społeczną. My w stowarzyszeniu, które założyłem osiem lat temu, postanowiliśmy także najpierw próbować zmieniać świadomość, a dopiero potem grupować osoby po przeszczepie. Mamy za sobą kilkanaście akcji i kampanii. Teraz stoimy na starcie kampanii "Serca nie rosną na drzewach”. M.in. poprzez billboardy i plakaty chcemy propagować ideę, że serca nie rosną na drzewach, ale w nas i po śmierci możemy je komuś ofiarować, by ratowały jego życie.

- Co musi się zmienić w polskim prawie, by nie co czwarty, ale wszyscy lub prawie wszyscy potrzebujacy organów mogli się na nie doczekać?
- W prawie nie powinno się grzebać. Nie wierzę w skutek deklaracji zgody wprost, o której mówi się coraz częściej, czyli oficjalnego oświadczenia, że chce się oddać organy po śmierci (obecnie obowiązuje zasada zgody domniemanej). Jeśli wypełniamy PIT-y w ostatniej chwili, nie mamy czasu wymienić dowodu, to i składanie zgód na pobranie organów będzie trwało latami. A bez tej zgody organów pobierać nie będzie można. Trzeba pracować nad świadomością społeczną i taka akcja, jaką podjęła nto, temu służy. I jeszcze coś. Po lutowej konferencji Ziobry zamknęło się na sprawę środowisko medyczne. Wielu lekarzy nie podejmuje się orzekania o śmierci, bo nie chcą być oskarżani przez CBA, że zamordowali człowieka. Najpierw musi się podnieść środowisko medyczne, potem reszta społeczeństwa. W tym celu ruszamy z programem edukacyjnym dla szkół. Przygotowujemy też film dla przedszkolaków, by ich oswoić z tematem.

- Nie za wcześnie?
- Czasem mamusia takiego dziecka ma nowe serduszko. Trzeba go uspokoić, że będzie go kochać tak samo jak przedtem. Na świecie robi się to od dawna. Współpracujemy w tym programie z departamentem zdrowia Stanów Zjednoczonych.


Krzysztof Ogiolda