Newsweek

 

Newsweek Numer 13/07, strona 40

 

 

 

Po co komu serce po śmierci?

Dyskusja o transplantacji jest dla wielu ludzi czystą abstrakcją bądź co najwyżej interesującym tematem dyskusji towarzyskich. Dla innych to jednak sprawa życia lub śmierci. Pamiętam do dzisiaj rozmowę sprzed kilkunastu lat z przyjacielem, który zbliżał się do krańca swej drogi ze względu na nieuleczalną wadę serca. Nie tracił woli przeżycia jedynie dlatego, że był wpisany na listę oczekujących na przeszczep serca. Swojej szansy niestety nie doczekał.
Lista oczekujących na przeszczep jest w Polsce bardzo długa i stale się wydłuża. Dzieje się tak z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, perspektywy i szanse stwarzane przez medycynę transplantacyjną są coraz większe. Większa jest więc grupa tych, którzy mogliby skorzystać z jej osiągnięć. Po drugie, oczekiwania i szanse chorych ludzi nie spotykają się w naszym społeczeństwie z większą skłonnością do przejawiania postaw altruistycznych. Możliwości polskiej medycyny transplantacyjnej nie są więc w pełni wykorzystywane; liczba ośrodków medycznych, a przede wszystkim wybitnych chirurgów, pozwalałaby na znacznie więcej przeszczepów, niż się obecnie przeprowadza. W porównywalnych warunkach w innych krajach europejskich przeprowadza się znacznie więcej przeszczepów niż w Polsce. Każdy przeszczep jest wart tyle, ile warte jest ludzkie życie.
Do dwóch wskazanych wyżej powodów wydłużania się listy oczekujących na transplantację dochodzi dzisiaj nowa okoliczność, związana z dramatycznym wydarzeniem w warszawskim szpitalu przy ulicy Wołoskiej.

 

Newsweek Logo
 

 NEWSWEEK (2007-04-22 Autor: DOROTA ROMANOWSKA, współpraca Jolanta Gromadzka-Anzelewicz, "Dziennik Bałtycki")

Numer 16/07, strona 64

Prezent drugiego życia

 Przeszczepy nie zawsze kończą się sukcesem. Jednak bez ryzykownych decyzji lekarzy chorzy byliby skazani na pewną śmierć.

 Umknęli śmierci. Tomasz Wojdyga, bo gdańscy lekarze odważyli się przeszczepić mu serce, mimo że po 205 dobach zewnętrznego wspomagania serca przez sztuczne komory miał niewielkie szanse na udaną transplantację. Kasia Kotów, bo dostała szpik kostny od swojej siostry, choć miała ona inną grupę krwi. Tadeusz Żytkiewicz, który miał umrzeć, bo uznano, że jest za stary na przeszczep. Każda z tych osób została poddana nowatorskiej operacji. Żyją, bo znaleźli się lekarze, którzy nie chcieli bezczynnie czekać na śmierć swoich pacjentów. Bez takich ryzykownych decyzji nie byłoby postępu w medycynie.
Ta zdawałoby się banalna prawda nie dla wszystkich jest jednak oczywista. Potwierdzają to choćby ostatnie wydarzenia. Najpierw postawiono zarzut zabójstwa pacjenta kardiochirurgowi Mirosławowi G. Potem o zastosowanie niesprawdzonej terapii, która doprowadziła do śmierci chorego, oskarżono prof. Wiesława Jędrzejczaka. Obie historie, głośno komentowane w mediach, doprowadziły do strachu pacjentów przed poddawaniem się niebezpiecznym zabiegom, nawet jeśli miałyby być one jedyną szansą uratowania im życia. Rodziny zaś nie zgadzają się na pobranie narządów od ich zmarłych bliskich. Już w marcu, jak wynika z szacunków, liczba przeszczepów zmalała w Polsce o 60 proc., a to oznacza, że wielu chorych jest coraz bliżej śmierci, której mogliby uniknąć.
Tak jak 47-letni Tomasz Wojdyga, który sam mówi, że w prezencie noworocznym otrzymał od lekarzy drugie życie. 29 grudnia 2006 r. zespół kardiochirurgów z Akademii Medycznej w Gdańsku (AMG) przeprowadził pierwszą w Pomorskiem transplantację serca. Lekarze podjęli się jej, mimo że w Polsce nie brakowało sceptyków, którzy szeptali po szpitalnych kątach, że serce dla Gdańska jest sercem straconym. Pacjent był bowiem w bardzo złej kondycji fizycznej. Chorował (prawdopodobnie zaczęło się od grypy) już od wiosny 2006 r.
Do Kliniki Kardiochirurgii AMG trafił w czerwcu z powodu niewydolności mięśnia sercowego. Jego stan pogarszał się z dnia na dzień. Serce wykonywało skurcze coraz wolniej. Kardiochirurdzy zdecydowali się wspomóc jego pracę sztucznymi komorami. Mieli nadzieję, że odciążony mięsień sam się zregeneruje. Tak się jednak nie stało. Pacjent był coraz słabszy. Nieustannie walczył z zakażeniami. Schudł 30 kg. Ginął w oczach. Jedynym ratunkiem dla niego był przeszczep.
Gdańscy kardiochirurdzy starali się przekazać pacjenta na zabieg do jednego z bardziej doświadczonych ośrodków kardiochirurgicznych w Polsce, ale wszędzie im odmówiono. Na sztucznych komorach Tomasz przeżył 205 dni i nocy. Najdłużej ze wszystkich pacjentów w Polsce. - Z medycznego punktu widzenia pan Tomasz po tylu dobach wspomagania serca przez sztuczne komory miał niewielkie szanse na udaną transplantację. Mieliśmy dylemat: zaryzykować czy zrezygnować z walki o jego życie - przyznaje dr Piotr Siondalski. Zaryzykowali. Dostali zgodę na zabieg w Ministerstwie Zdrowia. Operacja się udała. Nowe serce Tomasza pracuje bez zakłóceń. Teraz pacjent jest poddawany rehabilitacji. Uczy się chodzić. Wzmacnia mięśnie. Tomasz Wojdyga może mówić o wyjątkowym szczęściu. Podobnie jak Kasia Kotów, która w wieku 10 lat z przewlekłą (przechodzącą w ostrą) białaczką szpikową trafiła w 1987 r. do warszawskiego szpitala wojskowego. Badania wykazały, że może ją uratować tylko przeszczep szpiku, a szanse jego powodzenia w tej sytuacji wynoszą 25 proc. Na szczęście dziewczynka miała rodzeństwo, uważane za najlepszego dawcę. Ale badania grup krwi ostudziły entuzjazm lekarzy. Okazało się, że siostra chorej nie jest wymarzonym dawcą - dziewczynki mają różne grupy krwi, a wtedy w trakcie przeszczepiania chorej grozi śmierć z powodu wstrząsu poprzetoczeniowego. Lekarze mieli dwa wyjścia: albo czekać na cud, który może uratuje Kasię przed niemal pewną śmiercią, albo zaryzykować (przeszczepów od dawców niezgodnych grupowo nie przeprowadzano wcześniej w Polsce). Zespół prof. Wiesława Jędrzejczaka zdecydował się podjąć wyzwanie. Skorzystali z porad wybitnego brytyjskiego transplantologa prof. Edwarda Gordon-Smitha. Lekarze nie chcieli bowiem patrzeć na powolną śmierć dziewczynki. Błąd zaniechania mógłby jeszcze bardziej męczyć ich sumienie niż przeprowadzenie ryzykownego zabiegu. W styczniu 1987 r. pobrali więc szpik, po czym wszczepili go Kasi. I z niepokojem czekali na wynik. Udało się. Nie doszło do powikłań - najgorsze są infekcje. Chora czuła się dobrze, po kilku tygodniach opuściła szpital.