Spis treści



Gazeta WyborczaDuży Format
GAZETA WYBORCZA, Duży Format, 2007-06-11, Autor: DARIUSZ KORTKO

Krewni nie odmawiają organów

Dariusz Kortko



Nie zrozumiem kolegów, którzy stoją obok pacjenta, u którego podejrzewają śmierć mózgu, i pozostają obojętni. Rozmowa z doktorem Jarosławem Wilkiem, anestezjologiem


Jarosław Wilk ma 47 lat, jest doktorem nauk medycznych, absolwentem i wykładowcą Śląskiej Akademii Medycznej. Specjalista anestezjologii intensywnej oraz medycyny ratunkowej. Od 20 lat pracuje na Oddziale Klinicznym Anestezjologii i Intensywnej Terapii Szpitala im. św. Barbary w Sosnowcu. Jest chwalony za umiejętność kontaktu z rodzinami potencjalnych dawców organów. Jego szpital przekazuje najwięcej narządów do przeszczepów w całym województwie
Image
 
 

Pan się boi?

- Nie, a czego?

Zabiega Pan o organy do przeszczepów, przekonuje rodziny zmarłych pacjentów. Kiedyś może przyjść do Pana prokurator...

- Nie boję się prokuratora, bo to, co robię, jest zgodne z prawem i etyką lekarską. Nigdy nie działam też wbrew woli krewnych osoby zmarłej. Zresztą niedawno wielu lekarzy z naszego szpitala było przesłuchiwanych w sprawie związanej m.in. z orzekaniem śmierci mózgowej. Rodzina zmarłej uważała, że w szpitalu wszystko zrobiono nie tak. Nie mogę o tym rozmawiać, bo dochodzenie chyba się toczy.

W Pana szpitalu zmniejszyła się liczba dawców organów?

- Nieznacznie.

Cała Polska mówi o kryzysie w transplantologii, a Pan tego nie odczuł?

- Odczułem niechęć ze strony wielu kolegów z różnych oddziałów naszego szpitala. Kiedyś, gdy był w szpitalu pacjent np. po wypadku, z objawami śmierci mózgu, to myślało się o tym, że jeśli nie da się go już uratować, to mógłby zostać dawcą organów. Koledzy dzwonili do mnie i mówili o takich sytuacjach. Teraz rzadziej dzwonią.

Dlaczego?

- Pytałem kolegów. Boją się, że będą musieli brać udział w postępowaniu związanym z pobieraniem narządów, które nie jest ostatnio dobrze postrzegane przez społeczeństwo. Od początku roku w naszym szpitalu dziewięć razy powoływano komisję, która stwierdzała śmierć mózgową. Nie jest to ani mniej, ani więcej niż zwykle, ale dwóch-trzech lekarzy, którzy zwykle bez oporów orzekali, tym razem wyrażali niechęć, a inni wręcz oświadczyli, żeby na nich nie liczyć. W końcu dawali się przekonać, ale robili to z dużą rezerwą.

Ponieważ oglądali w telewizji doniesienia o Mirosławie G.?

- To też, ale bardziej poruszyły ich oskarżenia wobec anestezjologa z Białegostoku, który rzekomo miał podawać pacjentom leki, które symulują śmierć mózgową.

Da się to zrobić?

- Pan pyta o leki czy o możliwość działania wyrafinowanych szpitalnych zabójców? Jeśli chodzi o leki, to istnieje wiele środków działających neurodepresyjnie, które w określonych dawkach mogą doprowadzić do stanu imitującego śmierć mózgową. Można je znaleźć w każdym szpitalnym oddziale i w wielu domowych apteczkach. A gdy chodzi o "lekarzy morderców", to nie mogę sobie tego wyobrazić! Pytam: gdzie są dowody? Co ustalili prokuratorzy? Kiedy usłyszymy prawdę o tym, co się stało w Białymstoku?

Przecież temu lekarzowi nikt nie postawił zarzutów, on dalej normalnie pracuje, najpewniej wkrótce się dowiemy, że wszystko zostało wyssane z palca. Tymczasem cała Polska dowiedziała się, że w Białymstoku zabija się i wręcz handluje ludzkimi organami.

Dziwi się pan, że w tej atmosferze lekarze chcą się trzymać z daleka od takich spraw?

Sam byłbym ostrożny

- To naturalne. Od kilku miesięcy krewni pacjentów podejrzliwie patrzą nam na ręce. Obserwują, jakie leki podajemy i co jest w pompach infuzyjnych. Wielu sprawdza w internecie doniesienia na temat leków, przebiegu choroby. Dużo wiedzą.

To źle?

- Nie, to akurat bardzo dobrze. Ludzie mają prawo do takiej wiedzy. Nikt nie zamierza przed nikim niczego ukrywać, ale między pacjentami i lekarzami wywołano aurę podejrzliwości, niedopowiedzeń. Z drugiej strony ludzie przychodzą do nas z wiarą w absolutną skuteczność medycyny. Mało kto przyjmuje do wiadomości, że jakiejś choroby nie da się wyleczyć, że pacjent może umrzeć.

Pan im to musi tłumaczyć?

- Proszę pana, ja mam kolegów, którzy są przekonani, że potrafią uchronić ludzi przed śmiercią. W tę pułapkę wpadają czasem także transplantolodzy, a jak dochodzi do zgonu pacjenta, to otoczenie węszy spisek, wkracza prokurator, pojawiają się media, bo w powszechnym przekonaniu śmierć nie powinna się już zdarzać.

Nie chcemy wiedzieć, że wszystkich chorych nie da się uratować. Tymczasem śmierć jest wpisana w nasze życie. Nic na to nie poradzimy.

Sporo już potraficie. Sukcesy polskiej transplantologii są nie do podważenia

- To prawda. Przeszczepy to prawdziwy cud medycyny. Zbliżamy się do światowej czołówki, jeśli chodzi o metody chirurgiczne, ale gdy weźmiemy liczbę pobieranych organów i tkanek oraz wykonywanych przeszczepów, jeszcze daleko nam nawet do średniego poziomu europejskiego.

W 2006 roku w całym kraju przeszczepiono 1258 narządów, ale tylko około 300 narządów innych niż nerki. Można już bić na alarm. Może się wydawać, że to sporo, ale połowę z nich pobrano w zaledwie dziesięciu szpitalach.

Co się dzieje?

- Jest wiele barier, które powodują, że od kilku lat wciąż maleje liczba dawców i jest coraz mniej przeszczepów. Przede wszystkim nasze prawo kuleje. Rozporządzenia do ustawy "trans-plantacyjnej" z 2005 roku ukazują się z opóźnieniem i nie przystają do współczesnych czasów, nie uwzględniają nowych sytuacji.

O jakich nowych sytuacjach Pan mówi?

- Choćby o sposobie stwierdzania śmierci mózgu. W wielu szczególnych przypadkach, np. u zmarłych po nagłym zatrzymaniu krążenia czy po zatruciach substancjami toksycznymi oraz u dzieci, dobrze byłoby się posłużyć dodatkowymi badaniami, m.in. stwierdzającymi brak przepływu krwi w mózgu. Wtedy mamy stuprocentową pewność, że mózg nie żyje. Takich dodatkowych badań jest bardzo wiele, ale nie są one wymienione w rozporządzeniu.

I tak je wykonujecie, więc o co chodzi?

- Oczywiście. Przepisy nie zabraniają ani nie ograniczają stosowania różnych badań przy stwierdzaniu śmierci mózgowej. Są jednak sytuacje, gdzie powinien być obowiązek ich przeprowadzenia. Wtedy rodziny zmarłych miałyby pewność, że wszystko zostało wykonane zgodnie z prawem i procedurą. Lekarze mieliby zaś poczucie, że stoi za nimi prawo. Zamiast zastanawiać się, czy nie zostaną o coś oskarżeni, wykonywaliby po prostu swoją pracę.

Lekarze narzekają raczej na bałagan, brak organizacji.

- I mają rację. Poltransplant jest organizacją rządową, odpowiedzialną za koordynację działań związanych z przeszczepami, ale bardzo słabo reprezentowaną w regionach. Na Śląsku, gdzie wykonuje się wszystkie możliwe przeszczepy, są tylko dwie połówki etatów. Dlatego pracujemy akcyjnie - jak się coś zdarzy, to jest pospolite ruszenie.

W szpitalach nikt nie zajmuje się pozyskiwaniem organów?

- Formalnie nikt. Są lekarze, którym zależy, i kwalifikują potencjalnych dawców. Jest nas jednak garstka. Nie jesteśmy nigdzie umocowani, a przecież powinniśmy pracować w strukturze, która daje oparcie, poczucie bezpieczeństwa i zapewnia doskonalenie zawodowe.

Pan nie ma takiego oparcia?

- Za każdym razem, gdy zmienia się dyrekcja mojego szpitala, idę do nowego szefa i cierpliwie tłumaczę, co robię i dlaczego. Pokornie proszę o zgodę, bym mógł dalej pozyskiwać organy do przeszczepów. Żaden dyrektor mi jeszcze nie odmówił, ale są szpitale, gdzie na lekarzy, którzy chcą walczyć o organy, patrzy się z rezerwą. Na Śląsku jest 18-20 szpitali, które przejawiają jakąś aktywność w pozyskiwaniu organów do przeszczepu. A co robią pozostałe? Zapewne pracują w nich lekarze, którzy nie przejdą obojętnie wobec pacjenta z podejrzeniem śmierci mózgu, ale nie mają przygotowania, by uruchomić cały proces pozyskiwania organów.