Przeszczep po polsku

Sławomir Zagórski

2007-02-17, ostatnia aktualizacja 2007-02-16 17:49

Przypadek wybitnego kardiochirurga dr. G. rzuca cień na całą polską transplantologię. A jest za co ją bronić

 
Polska ma dobrą markę w transplantologii światowej. Jak na mizerię PRL-owskiej, a także dzisiejszej służby zdrowia, nasi lekarze dokonali istnych cudów w tej dziedzinie.

Pierwszy udany przeszczep nerki przeprowadzono w Warszawie 41 lat temu. Pierwszej, niestety nieudanej, próby przeszczepu serca dokonano zaledwie dwa lata po pionierskim zabiegu Christiana Barnarda w RPA w 1967r. Potem, w latach 80., przyszły wspaniałe sukcesy Religi, który, o czym mało kto już dziś pamięta, dokonywał także nowatorskich zabiegów (pierwszy na świecie wszczepił człowiekowi serce świni; pacjent zmarł wkrótce po operacji).

Dzięki determinacji i zdolnościom kilkunastu, kilkudziesięciu ludzi transplantologia w Polsce zaczęła się rozwijać. Dziś jest na zupełnie przyzwoitym poziomie, choć np. w mającej podobną do nas liczbę ludności Hiszpanii przeszczepów dokonuje się dwa-trzy razy więcej. W 2005 r. przeszczepiono tam 6,5 serca na milion mieszkańców, w Polsce 2,5.

By przeciwdziałać pokusom handlu narządami, by system był sprawny i przejrzysty, powołano do życia organizację zwaną Poltransplant. Koordynuje ona wszystkie dokonywane w kraju przeszczepy. Kliniki wykonujące transplantacje (w przypadku serca są cztery takie miejsca w kraju - dwa w Warszawie, po jednym w Krakowie i Zabrzu; nikt nie może sobie tego zrobić za pieniądze w prywatnej klinice) zgłaszają, jakich mają chorych i w jakim są oni stanie. Innymi słowy, czy mogą czekać na przeszczep dłużej, czy nie. Do przeszczepu kwalifikuje kilku medyków różnych specjalności, bierze w tym udział również psycholog.

Do Poltransplantu lekarze z całego kraju zgłaszają także potencjalnych dawców. Koordynatorzy oferują narząd tej klinice, w której czeka najciężej chory pacjent.

Czy to znaczy, że system jest idealny, a polska transplantologia nie ma żadnych bolączek? Naturalnie nie.


Walka o narządy


Po pierwsze, lekarze nie kwapią się ze zgłaszaniem potencjalnych dawców. Niektórym się nie chce, bo to sporo pracy, a do tego dochodzą nieprzyjemne rozmowy z rodziną. Inni są niechętni przeszczepom albo boją się podejrzeń kolegów lub rodzin pacjentów o uśmiercenie dawcy.



Te obawy są bezpodstawne. Od lat wiadomo, jak rozpoznać śmierć mózgu (robi to trzech lekarzy - anestezjolog, neurolog bądź neurochirurg i inny specjalista na podstawie badań odruchów nerwowych, np. reakcji źrenic na światło). Jednak te przepisy mają się zmienić. Nowe wytyczne mówią, że po to, by na 100 proc. stwierdzić śmierć mózgu, w niektórych przypadkach trzeba będzie wykonać tzw. badania obrazowe. Tymczasem sprzęt potrzebny do ich wykonania mają tylko duże szpitale. A zatem umierającego chorego trzeba będzie przewozić do większych ośrodków.

I tu wchodzimy na grząski teren walki o narządy. Transplantologia padła bowiem ofiarą własnego sukcesu - chorych, którym można by przeszczepić narząd, jest wielu, organów zaś dotkliwie brakuje. A ambicje transplantologów są duże. Choć, jak sami się śmieją, niepotrzebnie, bo wszystkie Nagrody Nobla w tej dziedzinie zostały już rozdane.

Dla chirurga wszczepiającego narząd ze zwłok optymalna sytuacja wygląda tak: dawca umiera w tym samym szpitalu, w którym leczy się biorca. Co prawda wszystko trzeba zgłosić do Poltransplantu, ale jest duża szansa, że organ zostanie na miejscu.

Spotkałem się ze stanowiskiem, że narządy pobierane w danej klinice w gruncie rzeczy stają się jej "własnością". Dlatego też szczególnie aktywne pod względem przeszczepów kliniki chętnie wysyłają w teren karetki i przewożą do siebie potencjalnego dawcę "w celu leczenia". Oczywiście robią to nie po to, by go uśmiercić, ale by po zgonie zdobyć organy.

Czasem walka o narządy przybiera inne formy. Ponad dwa lata temu "Polityka" opisała przypadek podkradnięcia narządów Szpitalowi Dzieciątka Jezus przez - nomen omen - szpital MSWiA w Warszawie. Pacjent zmarł w szpitalu na warszawskich Bielanach, chirurdzy z Dzieciątka Jezus pojechali po organy do przeszczepu. Okazało się jednak, że dawcę przewieziono do MSWiA. Tam pobrano i przeszczepiono narządy. Sprawa oparła się o Ministerstwo Zdrowia. Bielanom udzielono reprymendy, w MSWiA zarządzono kontrolę, sprawdzono dokumentacje chorych, niczego podejrzanego nie wykryto. Podobno więcej takich przypadków w Warszawie już nie było.

Kiedyś w walce o narządy liczyły się też tzw. alokacje, czyli odgórne dzielenie organów przez Poltransplant na poszczególne kliniki. Tajemnicą poliszynela było np. to, że w pewnym momencie jeden z wiodących polskich szpitali niemal zmonopolizował dzięki temu przeszczepy wątroby w Polsce. Czy taka monopolizacja miała dobre strony? Tak, bo po to, żeby robić coś dobrze, trzeba tego robić dużo. Z drugiej strony inne ośrodki potrafiące również przeszczepiać wątrobę czuły się zepchnięte do drugiej ligi i protestowały. Alokacje zmieniono.

Dziś solą w oku lekarzy są tzw. kontrakty. Ministerstwo ustala, ile przeszczepów sfinansuje w danym szpitalu w następnym roku, opierając się na liczbie zabiegów dokonanych w przeszłości. Zatem ten, kto przeszczepiał dużo, dostaje więcej pieniędzy, a kto miał zabiegów mniej, spychany jest na margines. Minister Religa zapowiedział co prawda, że pieniędzy na przeszczepy w Polsce nie zabraknie i że jeżeli któraś klinika przekroczy kontrakt, i tak dostanie z powrotem pieniądze. Dyrektorzy szpitali, nie mając tego na piśmie, boją się jednak, czy na obietnicach się nie skończy.

Bolączka łapówek


Szpitalom zależy na przeszczepianiu, bo to z jednej strony prestiż, udział w światowych konferencjach, w badaniach klinicznych, a z drugiej zastrzyk finansowy, bo ministerstwo za transplantacje płaci dobrze.

Całe to zamieszanie, walka o narządy, kontrakty i alokacje na szczęście nie odbiera większości chorych na serce szans na przeszczep. Z powodu braku serc umiera blisko 10 proc. osób z listy oczekujących.

Znacznie gorzej jest z nerkami, choć tu problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Chorych na niewydolność nerek można albo kierować na przeszczep, albo na dializy. Przeszczep załatwia sprawę raz, a dobrze, natomiast stan dializowanych osób się nie poprawia, lecz pogarsza. 15 proc. rocznie z tej grupy umiera. Jednak wykonywanie dializ w III i IV RP to niezły interes i dlatego stacje niechętnie w ogóle informują pacjentów o możliwości przeszczepu. Chorzy latami chodzą na dializy, często potem na przeszczep jest już za późno. W 2005 r. na dializy wydano u nas ponad cztery razy więcej pieniędzy niż na przeszczepy nerek. Transplantolodzy usiłują przekonać decydentów, że należy coś z tym zrobić, jednak lobby związane z dializami na razie trzyma się mocno.

I wreszcie kwestia łapówek. Trudno powiedzieć, by akurat przeszczepy były tą dziedziną medycyny, w której łapownictwo kwitłoby szczególnie bujnie. To bolączka całej naszej, nieprzyzwoicie źle opłacanej, służby zdrowia.

- Bierzesz pieniądze od pacjentów? - pytam zaprzyjaźnionego transplantologa.

- Zwariowałeś?! - odpowiada oburzony.

- A co robisz z pacjentami, którzy koniecznie chcą się odwdzięczyć?

- Proponuję, żeby dali pieniądze na remont szpitala. Widzisz, jak pięknie wygląda skrzydło tej kliniki? To właśnie objaw ich wdzięczności.

Czy mój znajomy jest wyjątkiem? Nie wiem. Wiem jednak, że Polska huczy od plotek, iż najwybitniejsi polscy lekarze bez oporów nastawiają kieszenie. Jednocześnie wielu z nich cieszy się estymą zarówno środowiska, jak i pacjentów. I ci drudzy nie dadzą powiedzieć na nich złego słowa.

W jaki sposób afera dr. G. odbije się na polskiej transplantologii? - Będzie mniej zabiegów i chorzy z list oczekujących będą częściej umierać - twierdzi prof. Wojciech Rowiński, krajowy specjalista ds. transplantologii klinicznej. - Na razie na szczęście nie widać, by liczba pobrań spadła - mówi dr Jarosław Czerwiński z Poltransplantu. - Obawiam się jednak, że niezadowolenie i niechęć lekarzy, a także obawy rodzin potencjalnych dawców przełożą się na tegoroczną liczbę przeszczepów. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy podniesiemy się po tym ciosie.