Gazeta Wyborcza

GAZETA WYBORCZA (2008-12-24 Autor: MARCIN GADZIŃSKI)

Spełniona misja Marii Siemionow

 Chcieliśmy, by nasza operacja była nie tylko sukcesem medycyny, ale przede wszystkim sukcesem pacjenta. Chcieliśmy człowiekowi pomóc na całe życie - opowiada "Gazecie" prof. Maria Siemionow, Polka, która przeprowadziła pierwszą w Ameryce operację przeszczepu twarzy.

Prof. Siemionow, absolwentka Akademii Medycznej w Poznaniu, przed 2-3 tygodniami (nie ujawniono dokładnej daty) przeprowadziła w swojej klinice w Cleveland najpełniejszy zabieg transplantacji twarzy w historii medycyny. Dawcą była anonimowa kobieta, której rodzina wyraziła na to zgodę. Pacjentka, która otrzymała przeszczep, nie będzie podobna do dawcy - bo o wyglądzie decyduje głównie kształt głowy, oczy, mimika.

Sukces Polki przyniósł jej nie tylko medyczną sławę ale i pieniądze na dalszą pracę.Fot. AMY SANCETTA AP
Sukces Polki przyniósł jej nie tylko medyczną sławę ale i pieniądze na dalszą pracę.Fot. AMY SANCETTA AP
W 2005 roku częściowego przeszczepu twarzy dokonali francuscy lekarze, podobną operację wykonali też Chińczycy.
 
Marcin Gadziński: Przygotowywała się pani do tego zabiegu od kilkunastu lat. Czy poszło łatwiej, niż się pani spodziewała?

Prof. Maria Siemionow: To było rzeczywiście spełnienie misji, na które pracowałam 20 lat. Wraz z moim zespołem z Cleveland Clinic byliśmy przygotowani na najtrudniejsze. Poszło w sumie dość gładko. Ale to głównie dzięki wielogodzinnym treningom. Często ćwiczyliśmy w weekendy, w swoim czasie wolnym. W laboratorium anatomicznym wielokrotnie przeprowadzaliśmy symulacje takich operacji.

Jak się czuje pacjentka 2-3 tygodnie po przeszczepie?


- Jak na tak skomplikowany zabieg bardzo dobrze. Dotyka swojej twarzy, czuje, że ma nos, usta, pokazuje, że jej się podoba. Oczywiście proces gojenia i znikanie obrzęku z nowej twarzy potrwa jeszcze wiele miesięcy.


Proszę opisać swoją pacjentkę przed przeszczepem.


- Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, pacjentka i jej rodzina, przynajmniej na razie, nie wydali zgody na ujawnienie tożsamości. Ale ona po prostu po wypadku nie miała twarzy. Tego inaczej nie da się opisać. Proszę sobie wyobrazić, że jednego dnia, nagle, tracimy twarz. Mimo że nadal jesteśmy tą samą osobą, jesteśmy odrzucani - w pracy, na ulicy, w sklepie. Taki człowiek zamyka się w sobie, zmienia.


Czy największe niebezpieczeństwo odrzucenia przeszczepu już minęło?


- Jak w przypadku każdej transplantacji narządów między dwoma różnymi osobami, niebezpieczeństwo odrzutu będzie istniało zawsze. Pacjent musi do końca życia zażywać silne lekki immunosupresyjne, być pod ścisłym nadzorem lekarzy. Nasza wiedza bazuje tu głównie na przeszczepach rąk i tych dwóch przypadkach częściowych przeszczepów twarzy.


W czym pani operacja była podobna, a czym się różniła od dwóch przeszczepów francuskich?


- Podobne są techniki mikrochirurgiczne, które stosowaliśmy. Nasz zabieg był jednak bardziej kompleksowy. Francuzi przeszczepili obie wargi i dużą część skóry policzków. My przeszczepiliśmy oprócz płata skóry twarzy także całą tkankę podskórną, z mięśniami, chrząstkami, częściami kostnymi, nerwami. Cały nos, dzięki któremu pacjentka może odzyskać zmysł powonienia, górną wargę i szczękę z zębami, dolne powieki. Patrząc na twarz jako organ trójwymiarowy, przeszczepiliśmy 80 proc. jego powierzchni.


Podobnego zabiegu do francuskiego dokonali też Chińczycy...


- Trzeba docenić sam fakt przeprowadzenia tam operacji. Pacjent jednak potem zmarł. Dzieje się tak, gdy pacjenci po transplantacji zostają pozostawieni sami sobie. Wracają do swojej miejscowości, nikt nie pilnuje, czy biorą leki, czasem nawet nie mają do nich dostępu. To dlatego zanotowano tyle niepowodzeń z przeszczepami rąk. Dla nas pewność, że pacjent będzie pod stałą opieką i nadzorem do końca życia, jest podstawowym kryterium selekcji. Gdy mamy jakiekolwiek wątpliwości - jego kandydatura do transplantacji odpada.


Pani zawsze obawiała się reakcji mediów po takim przeszczepie, atmosfery sensacji, porównywania z hollywoodzkimi fantazjami...


- Amerykańskie media przyjęły naszą operację naprawdę godnie. Nie próbowano robić taniej sensacji. Największe telewizje, gazety, podeszły do tego bardzo rzetelnie.


Przeszczep twarzy budzi jednak kontrowersje. Jak zmienia się debata na ten temat po sukcesie pani zabiegu?


- Głównym argumentem wysuwanym przeciw takim operacjom jest ryzyko, jakie istnieje przy dożywotnim zażywaniu silnych leków immunosupresyjnych. Chodzi o groźne infekcje i nowotwory. Niektórzy bioetycy mówią, że twarz nie jest narządem niezbędnym do życia, że można z takim zniekształceniem przeżyć wiele lat. Ale przecież nerki, które przeszczepiamy, też nie są narządem niezbędnym - można wiele lat przeżyć dzięki dializom. Mimo to dokonujemy przeszczepów, bo liczy się jakość życia.


We współczesnej etyce zmienia się relacja "ilości" życia do jego jakości. Pacjenci z okropnymi obrażeniami twarzy mówią, że oddadzą 15 lat życia, by móc przez jakiś czas normalnie funkcjonować. Chcą mieć poczucie, że gdy pójdą na kawę, ludzie nie będą się na nich gapili. A jak pójdą do restauracji, to nie będą się przesiadali do innego stolika, by na nich nie patrzeć...


Po mojej operacji jeden z naszych głównych krytyków, znany bioetyk Arthur Kaplan napisał, że jeszcze raz rozważył cały problem, porozmawiał z pacjentami, którzy mają zniszczone twarze, i zmienił zdanie. Dziś nie odrzuca już przeszczepu twarzy.


Rada bioetyki w pani klinice jako pierwsza na świecie wyraziła zgodę na przeszczep twarzy. Jakie argumenty były decydujące?


- Etycy z Cleveland Clinic latami pracowali nad tą kwestią. Szczegółowo przepytywali naszych potencjalnych kandydatów do przeszczepu. Czy zdają sobie sprawę, że zostanie im przeszczepiona twarz osoby, która zmarła. Czy pacjent sam chce tego przeszczepu, czy też naciska na to rodzina albo otoczenie.


Gdy rozmawialiśmy przed trzema laty, pani była właściwie gotowa do tej operacji, prowadziła już selekcję kandydatów do przeszczepu. Dlaczego tak długo to trwało?


- Bardzo rygorystycznie przestrzegaliśmy reguł, które narzuciliśmy sobie i kandydatom. Tu nie mogło być pomyłki. Nie chcieliśmy niczego upraszczać, czy przyspieszać. Kolejne osoby do przeszczepu nie spełniały warunków. Od najprostszych - np. pełnego poparcia rodziny, które da gwarancję, że pacjent nie pozostanie bez opieki. Że będzie ktoś, kto dopilnuje reżimu brania leków immunosupresyjnych. A gdy na twarzy pojawią się jakieś znaki odrzutu, szybko to zauważy.


Chcieliśmy, by nasza operacja była nie tylko sukcesem medycyny, nauki, ale przede wszystkim sukcesem osobistym tego pacjenta. To w wielu wypadkach bardzo nieszczęśliwi ludzie. My chcieliśmy im pomóc na całe życie, a nie tylko przeprowadzić udaną z technicznego punktu widzenia operację.


Czy po pierwszym sukcesie trwa szukanie kolejnych pacjentów?

 

- Teraz oczywiście skupiamy się na pacjentce po przeszczepie. Ale wyłaniamy następne osoby do transplantacji twarzy. Nie wiem, ile to może potrwać - kilka miesięcy, a może lat. Nasze badania mogą jednak zostać przyspieszone. Po pierwsze, po niedawnym zabiegu mamy wiele nowych zgłoszeń pacjentów zainteresowanych taką operacją. Po drugie, Cleveland Clinic uzyskała właśnie wielomilionowy grant Departamentu Obrony USA. Wiadomo, że z wojny w Iraku wraca masa żołnierzy z okropnymi obrażeniami twarzy. Nasze badania są dla tych ludzi wielką szansą. Odbyłam już pierwsze spotkania w szpitalach wojskowych. Wśród tamtejszych pacjentów także rozpoczniemy proces selekcji kandydatów do przeszczepu twarzy.


Rozmawiał Marcin Gadziński