GAZETA WYBORCZA (2008-01-29 Autor: . Wojciech Moskal, Sławomir Zagórski)
Nie zabieraj serca do nieba, potrzebne jest na ziemi
*Prof. Wojciech Rowiński, krajowy konsultant w dziedzinie transplantologii klinicznej, prezes Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego, szef Polskiej Unii Medycyny Transplantacyjnej. Brał udział w pierwszym udanym przeszczepie nerki w Polsce w 1966 r.
W USA zrobiono ankietę, które środowisko szpitalne jest najbardziej za transplantacjami, a które przeciw nim. Największymi zwolenniczkami były pielęgniarki. Lekarze znaleźli się na drugim miejscu, przed szpitalną administracją. To pielęgniarki spędzają najwięcej czasu na oddziałach intensywnej opieki z pacjentami, o których wiedzą, że już nie żyją.
Rozmowa z prof. Wojciechem Rowińskim*
Wojciech Moskal, Sławomir Zagórski: Jak się dziś mają przeszczepy w Polsce?
Prof. Wojciech Rowiński: Rozumiem, że nie wolno mi używać
brzydkich słów? Na poważnie powiedziałbym tak - w ostatnią sobotę
minęły 42 lata od pierwszego udanego przeszczepienia nerki w Polsce, i
z tego się bardzo cieszę. Ale zarazem jest mi ogromnie smutno, bo
osiągnięcia tych kilkudziesięciu lat i sukcesy całego polskiego
środowiska transplantacyjnego zostały w ubiegłym roku w dużej mierze
zniszczone. To skutek słynnej konferencji prasowej dwóch panów
ministrów [w sprawie dr.
Nieprzemyślane działanie ministrów, a także nieprawdopodobna wprost
nagonka w mediach wywołały z jednej strony strach i agresję
społeczeństwa, z drugiej niechęć i poczucie krzywdy znacznej części
środowiska medycznego. W efekcie odbiło się to na pacjentach
oczekujących na przeszczep. Lekarze przestali rozpoznawać zgon,
przestali pobierać narządy, bo boją się idiotycznych pomówień w prasie,
że celowo usypiają pacjentów, by potem sprzedawać ich organy. Niektórzy
z kolegów mówili wprost: "A po co mi to? Po jakiego diabła będę się
narażać na nieprzyjemności?". Nałożył się jeszcze na to konflikt
dotyczący wynagrodzeń lekarzy.
W efekcie mamy to, co mamy. Wykonujemy o ponad jedną trzecią
przeszczepów mniej niż dwa-trzy lata temu. Nie możemy się podnieść z
upadku po sprawie dr. G.
Co jest największym sukcesem, a co porażką polskiej transplantologii?
- Sukcesem jest to, że mamy wyniki leczenia takie jak w najlepszych
ośrodkach na świecie. A wyniki w ośrodku warszawskim są nawet lepsze od
średnich w USA.
Porażką jest natomiast bardzo ograniczony dostęp do tej metody
leczenia. Oczywiście niedobór narządów to zjawisko ogólnoświatowe, ale
u nas jest ono znacznie bardziej nasilone. No a już teraz, od kilku
miesięcy? Szkoda gadać.
Jak zmniejszyć niedobór narządów?
- Są na to dwa sposoby. Jeden to więcej pobrań nerek i fragmentów
wątroby od żywych ludzi. W większości krajów na świecie pobiera się
nerki od każdego zdrowego człowieka, który chce być dawcą - łącznie z
altruistami, którzy nie wiedzą, komu tę nerkę oddają. Prawdziwy
altruizm zdarza się jednak rzadko. Jestem przekonany, że w części
przypadków takiego darowania nerki przez żywego dawcę mogą w grę
wchodzić pieniądze. W Polsce nie pobiera się nerek od altruistów.
Tak czy inaczej dzięki żywym dawcom Niemcy, którzy od zmarłych
pobierają niewiele więcej narządów niż my, mają dwa razy więcej
przeszczepów. W USA połowa przeszczepianych nerek pochodzi od żywych
dawców, w Polsce - niecałe dwa procent.
Dlaczego tak się dzieje?
- Przede wszystkim za mało na ten temat mówimy. Pacjenci często nie
mają pojęcia o takiej możliwości, a jeśli nawet wiedzą, to nie chcą
prosić rodzin, a rodziny same z tym nie wychodzą. To wcale nie znaczy,
że jesteśmy mniejszymi altruistami niż Niemcy czy Amerykanie. To raczej
wynik biedy. Po roku 1989 Polacy boją się utraty pracy, boją się brać
zwolnienia, a ponadto nikt im nie tłumaczy, że po oddaniu jednej nerki
można bezpiecznie żyć i pracować.
Innym problemem jest to, że zbyt mały odsetek osób dializowanych trafia
u nas na listę oczekujących. W Polsce zgłaszanych jest ok. 8 proc.
chorych, na świecie ponad 40. W naszym kraju opłaca się ludzi
dializować, a nie opłaca się ich za pomocą przeszczepu wyleczyć. Polska
Unia Medycyny Transplantacyjnej stara się temu przeciwdziałać i wkrótce
pacjentom na dializach rozdamy kilka tysięcy płyt DVD informujących o
możliwości transplantacji od żywego dawcy.
Ale tą drogą serca się nie da zdobyć.
- Naturalnie. Drugi sposób na skrócenie czasu oczekiwania to pobieranie
narządów od wszystkich zmarłych, od których można je pobrać. By się
jednak tak stało, trzeba uzyskać akceptację społeczną, a także wsparcie
rządu, władz samorządowych i parlamentu. Tymczasem w Polsce nie
przejmuje się tym nikt.
Ministerstwo Zdrowia docenia wprawdzie znaczenie tej metody leczenia,
ale mając mnóstwo palących, trudnych problemów, zostawia to na boku.
Tymczasem przeszczepianie narządów i szpiku powinno być jednym z
priorytetów w systemie ochrony zdrowia. Bo medycyna transplantacyjna to
jedyna specjalność, w której nawet najbogatszy płatnik nie jest w
stanie zrobić niczego bez udziału społeczeństwa. Co z tego, że znajdą
się dodatkowe fundusze, jeśli rodziny będą się sprzeciwiać pobieraniu
narządów od zmarłych?
Są kraje, które dały sobie radę z niedoborem narządów?
- Nie. Po prostu dlatego, że wyniki przeszczepiania są tak dobre, że
kryteria kwalifikacji stale się rozszerzają. Dziś ratuje się tą metodą
70-latków, o czym dawniej nikt nawet nie myślał. I dlatego kolejki
wciąż się wydłużają.
Z drugiej strony osób umierających - potencjalnych dawców - jest
mnóstwo. Niestety, dość często lekarze wciąż słyszą od rodziny: "My się
na to nie zgadzamy". Koniec, kropka. I wtedy nie ma znaczenia, że
zmarły miał przy sobie oświadczenie woli [zgodę na pobranie narządów].