Echo Dnia

ECHO DNIA (2011-07-29 Autor: IZA BEDNARZ)

Wielki człowiek, który podarował życie komuś innemu – o dramacie decyzji przeszczepu z doktorem Szydłowskim

Igor Szydłowski, koordynator do spraw przeszczepów w kieleckim szpitalu wojewódzkim opowiada o prawdziwych ludzkich dramatach, paraliżującym strachu przed rozmową z rodziną i wielkości tych, którzy zdobywają się na darowanie życia komuś innemu.

Pamiętam pacjentkę, której mąż przyniósł oświadczenie woli. Ja na głowie stawałem, żeby dotrzymać ją do rana. Już jej się zatrzymywało serce, myśmy ją masowali, żeby do tego pobrania doszło, żeby też zadość uczynić jej życzeniu - mówi doktor Igor Szydłowski. Jest koordynatorem do spraw przeszczepów w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. To on rozmawia z rodzinami dawców, czy wyrażają zgodę na pobranie organów do transplantacji.

- Bał się pan tej pierwszej rozmowy?
- Bardzo. Ja się boję każdej rozmowy, nie da się tego z marszu załatwić, bo to inna rozmowa niż przy zabiegu operacyjnym. Spotykam się z bardzo różnymi ludźmi, o różnym wykształceniu, świadomości, mentalności. Łączy ich jedno: zawsze są w dołku emocjonalnym, bo ich dotknęło straszne nieszczęście, więc a priori ta rozmowa jest bardzo trudna. Chociaż raz zdarzyło mi się, że podszedłem do męża pacjentki, a on już po dwóch zdaniach wiedział, o co chcę prosić, wyjął z portfela oświadczenie woli, wycięte chyba z jakiejś gazety i powiedział, że się zgadza, że żona też by sobie tego życzyła. I raz się spotkałem z rodziną, która po krótkiej rozmowie wyraziła zgodę, bo ktoś z ich bliskich oczekiwał na przeszczep i się nie doczekał. Oni wiedzieli jak to jest spać z telefonem pod poduszką i się nie doczekać.

- Dlaczego został pan koordynatorem do spraw przeszczepów? Ktoś z pana bliskich nie doczekał?
- Nie, na szczęście nikt z moich bliskich nie potrzebował transplantacji, ale wiem z własnego doświadczenia, że różnego rodzaju choroby, o których myślimy, że nigdy nas nie dotkną, jednak nas dotykają. Myślimy sobie: takie rzeczy zdarzają się innym ludziom, mnie to nie dotyczy.

- Trudno codziennie się zastanawiać, na co zachoruję i czy dziś umrę.
- Jasne, dlatego tak trudno jest rodzinom zrozumieć, że ten młody człowiek, który przed paroma godzinami wyszedł z domu do pracy, czy do szkoły, teraz leży martwy. Ja pracuję na oddziale neurochirurgii i wiele razy widziałem młodych, zdrowych ludzi z ciężkim, izolowanym urazem mózgu, którzy mogliby być fantastycznymi dawcami, ale paraliżował nas strach przed rozmową z rodziną. I kiedy dyrektor szpitala zaproponował mi udział w studiach podyplomowych dla koordynatorów regionalnych, zgodziłem się.

- Czego się pan tam nauczył?
- Postępowania z tymi pacjentami, identyfikacji potencjalnych dawców, trochę mnie też przygotowały do rozmów z rodzinami. Ale przede wszystkim poznałem wielką machinę transplantologiczną i ludzi, specjalistów, pasjonatów, którzy się temu oddają całym sercem. To zupełnie inna organizacja medycyny, bo też i materia, z którą się pracuje jest szczególna. Kontakt z tymi wszystkimi ludźmi utwierdził mnie, że to jest słuszne. Bo jest tak: z jednej strony, tej smutnej, którą widzimy my, szpital - są młodzi ludzie, w sile wieku, którzy dotychczas byli zdrowi i naraz zdarza się nieszczęście, jest cierpienie, złe emocje dotykające rodzinę. Z drugiej strony czekają ciężko chorzy ludzie, dla których medycyna może zrobić tylko jedno: przeszczepić im zdrowy organ od osoby, która zmarła. I to jest ta jasna strona transplantologii, nadzieja. Zegar dla tego, który czeka, tyka bardzo szybko. Jeśli my zrezygnujemy z próby pobrania, jeśli nie podejmę kroków, nie porozmawiam z rodziną, to ktoś gdzieś może nie doczekać.

- Trudna była ta pierwsza rozmowa?
- Nie chcę powiedzieć, że była prosta, ale dość szybko udało mi się przekonać rodzinę. Gorzej było z następnymi. Chyba tak jest w życiu, że ten pierwszy raz się wydaje banalny, a potem jak przychodzi prawdziwa praca, to się już nie wydaje oczywiste. I miałem parę razy zwątpienia, zresztą w tym roku również, kiedy kilka razy pod rząd w krótkim okresie trafiali do nas młodzi ludzie, którzy byliby fantastycznymi dawcami i napotykałem na tak wielki sprzeciw rodziny, że nie potrafiłem do nich dotrzeć. Człowiek się podłamuje, jakby walił głową w ścianę. Nie, bo nie. W pewnym momencie czuje się jak taki…

- Akwizytor?
- Może trochę za mocne, ale chyba tak.

- Jakie powody podają ci, którzy się nie zgadzają?
- Najczęściej to presja otoczenia, rodziny: "ja to bym się zgodziła, ale ojciec by mnie wyklął”. Czasem jest tak, że brat, czy siostra się wahają, niby są za, ale nikt nie chce wziąć na siebie ciężaru decyzji, patrzą np. na żonę i mówią: "ty zdecyduj”. A jej jest najtrudniej.

- I co pan wtedy robi?
- Nic na siłę. Daję im trochę czasu do namysłu, nigdy nie oczekuję odpowiedzi od razu, bo to nie zgoda na operację. Podaję przykłady ludzi, którzy żyją dzięki przeszczepowi, choćby ten 6-letni dzieciak, który w ubiegłym roku zatruł się muchomorem i gdyby nie transplantacja wątroby, umarłby. Czasem proszę o pomoc naszego szpitalnego kapelana, bo przecież Kościół katolicki popiera ideę darowania narządów do przeszczepu. Jeżeli nie usłyszę totalnego "nie”, pytam, czy zmarły był dobrym człowiekiem, czy pomagał ludziom, a jeśli tak, to czemu nie chcą, żeby teraz uratował komuś życie. Ale w tych rozmowach nie ma schematu, każda z nich jest inna, nigdy nie idę z gotowym scenariuszem.

- Trudno przekonać rodzinę, że ten ktoś, kto przed paroma godzinami wyszedł z domu, teraz nie żyje. Przecież jest ciepły, różowy, oddycha.
- Tak to prawda, pacjent wygląda jakby spał. Dlatego im tłumaczę, że gdybyśmy odłączyli go od respiratora, od tych wszystkich pomp, on by przestał oddychać, zatrzymałoby się serce, ten człowiek byłby martwy. Dla rodziny to niepojęte, ale ja im powtarzam, że to nie jest tak, że my możemy go utrzymywać w takiej formie w nieskończoność. Spirala śmierci, niewydolności wielonarządowej i tak się kręci, bo mózg jest narządem sterującym wszystkim, a jeśli on nie podejmuje żadnej funkcji, to uszkodzenie wielonarządowe postępuje. Ten pacjent i tak ginie w wyniku zatrzymania krążenia po kilkunastu, góra kilkudziesięciu godzinach, bez względu na to, czy my orzekniemy śmierć mózgu, czy nie.

- Ile właściwie macie czasu na przeprowadzenie transplantacji?
- Okres od stwierdzenia śmierci mózgu do pobrania narządu jest bardzo krótki, nie ma czasu na przyglądanie się. W momencie, kiedy my zgłaszamy dawcę do Poltransplantu, różne ośrodki w kraju zgłaszają pilnych biorców, którzy nie przeżyją 48 godzin i wśród tych pilnych trzeba znaleźć takich, którzy jak najbardziej pasują do dawcy, trzeba ich przygotować. Do nas musi przyjechać kilka zgranych zespołów, w przypadku pobrania wielonarządowego, z Warszawy, Katowic i Zabrza. Muszą dotrzeć w jednym czasie, bo nie może być tak, że jedni pobiorą nerki, a serce pojedzie później. Gdy u nas zaczyna się zabieg pobrania, w klinice transplantologicznej rozpoczyna się zabieg wyszczepiania narządu u biorcy. W ciągu kilku godzin narząd przyjeżdża z naszego ośrodka np. do Zabrza. W momencie gdy wjeżdża na salę operacyjną, chirurdzy, którzy rozpoczęli operację u biorcy, rozpoczynają finalny moment wycięcia narządu. Logistycznie to olbrzymie przedsięwzięcie. Tu nic nie może się zmarnować, bo to jest, mówiąc brzydko, towar deficytowy i bardzo kosztowny. Gdyby cała medycyna tak funkcjonowała, byłoby super.

- Ile to trwa?
- Od kilkunastu do 24 godzin, więc naprawdę trzeba się spieszyć. Pamiętam tę pacjentkę, której mąż przyniósł oświadczenie woli. Ja na głowie stawałem, żeby dotrzymać ją do rana, kiedy miał się odbyć zabieg pobrania, dlatego, że ta spirala śmierci, niestety, tak szybko się kręciła. Już jej się zatrzymywało serce, myśmy ją masowali, żeby do tego pobrania doszło, żeby też zadość uczynić jej życzeniu. I udało się.

- Co pan wtedy czuł?
- Ulgę i trochę radości, bo bardzo dużo ludzi było w to zaangażowanych, więc gdyby na końcu do tego pobrania nie doszło, byłby ogromny żal, szczególnie, że taka była wola chorej. Bo ona sobie tego życzyła. A naprawdę było bardzo ciężko. Ale to nie jest ważne, co opowiada taki Szydłowski. Byłem kiedyś na spotkaniu, które zorganizowała pani wojewoda (Bożentyna Pałka-Koruba - przyp. red.), która, co trzeba podkreślić, jako jedyny przedstawiciel władzy na takim szczeblu zajęła się propagowaniem idei darowania narządów do przeszczepów i rozpętała tę akcję z bardzo dobrym skutkiem. Na tym spotkaniu przy jednym stole siedziała żona człowieka, który był dawcą, młoda kobieta, 20-30 letnia, a naprzeciwko niej małżeństwo, gdzie pani była po przeszczepie nerki. One sobie rozmawiały, nawet chyba trochę się znały. Kobieta po przeszczepie opowiadała, jak leżała w klinice transplantologicznej w Poznaniu i razem z innymi chorymi czekała na transplantację. Z jaką nadzieją oni wszyscy patrzyli przez okno, kiedy wyjeżdżała z podwórka karetka na sygnale, bo to oznaczało, że jedzie do pobrania, będzie przeszczep i ktoś z nich ma szansę taki narząd otrzymać. Po przeszczepie ta pani zaszła w ciążę, urodziła dziecko, jako kobieta realizuje się w pełni, cieszy się drugim życiem, korzysta z niego pełnymi garściami. Widziałem, że tej drugiej kobiecie, której mąż zginął, było jakby lżej, że jego życie się nie zmarnowało. Takie historie powinny być pokazywane w dzienniku telewizyjnym.

- Skąd się wzięła instytucja koordynatora do spraw przeszczepów?
- Idea koordynacji została wymyślona w Hiszpanii, tam średnio dokonuje się 40 pobrań na milion mieszkańców. I taka liczba pobrań jest w województwie zachodniopomorskim, które jako jedyne w Polsce zbliża się do granicy optymalnej, bo liczba zachorowań w Europie jest podobna. U nas, w świętokrzyskim udaje się przeprowadzić w porywach 10 pobrań w ciągu roku. Ale ja głęboko wierzę, że można pobrać przynajmniej dwa razy tyle narządów, bo skoro w zachodniopomorskim się da, to i u nas też, tylko nie ma woli. Nie tylko wśród rodzin.

- Rozumiem, że nie chce pan dokładać kolegom lekarzom. Rozmawiałam o tym kiedyś z profesorem Andrzejem Chmurą z Instytutu Transplantologii w Warszawie, on też uważa, że lekarzom brakuje chęci i wiary. Pojawia się też pytanie, co ja z tego będę miał?
- Poza tym nie ukrywajmy, trzeba spędzić w szpitalu nieraz dobę, moja rodzina wie, że jak ja mam pobranie, to wrócę nad ranem, bo trzeba być do końca aż zespoły wyjadą.

- Dla pana to wszystko oczywiste, bo pan jest entuzjastą. A Jacek Norkowski, dominikanin, doktor neurologii, autor książki "Medycyna na krawędzi”, kwestionuje procedurę orzekania śmierci mózgu a pobieranie narządów do przeszczepu nazywa swoistą eutanazją. W wywiadzie dla Tygodnika Niedziela mówi tak: "Śmierć mózgową diagnozuje się w Polsce bardzo wcześnie, oddech może wrócić czasami po kilku dniach. Dlatego tak szybkie diagnozowanie śmierci mózgowej jest niczym nieuzasadnione z punktu widzenia praw pacjenta.”. Twierdzi, że próba bezdechu, podczas której odłącza się pacjenta od respiratora może spowodować zatrzymanie akcji serca, a przede wszystkim uszkadza mózg. "Paradoksalnie, więc, żeby stwierdzić uszkodzenie mózgu najpierw się go uszkadza, a potem stwierdza, że jest uszkodzony” - mówi.
- To nie tak, ktoś tutaj pomieszał pojęcia. Sądzę, że ten pan nie jest specjalistą neurologiem, a jedynie ma ukończone studia medyczne i doktorat z neurologii.

- A to jakaś różnica?
- Duża, bo specjalista neurolog praktykuje, a doktorat można napisać czysto teoretycznie. Ale po kolei. Procedura orzekania śmieci mózgowej nie została wymyślona na potrzeby transplantologii. Ona funkcjonuje w wielu krajach wysoko cywilizowanych, w których prawo stanowi, że osobę zmarłą należy odłączyć od respiratora. Osoby, u której stwierdzono objawy śmierci mózgu nie wolno poddawać żadnym zabiegom operacyjnym, bo ona nie żyje.

- Skąd wiadomo, że mózg jest martwy?
- Do tego orzeczenia prowadzi cała sieć badań. W trakcie tych badań ocenia się funkcje wszystkich części mózgu, wśród nich jest tak zwana próba bezdechu, podczas której ośrodek oddychania, zlokalizowany w pniu mózgu stymuluje się bardzo wysokimi wartościami dwutlenku węgla. Procedurę można uzupełnić jeszcze takimi badaniami jak angiografia, badanie izotopowe.

- A cudowne wybudzenia ze śpiączki po wielu latach?
- Trzeba sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, co to jest śpiączka. Pacjenci w śpiączce wegetatywnej samodzielnie oddychają, reagują na bodźce i w tych przypadkach faktycznie może dojść do wybudzeń. My rozmawiamy o chorych z rozległymi urazami mózgu, potężnymi krwiakami, które na skutek krwotoku doprowadziły do zniszczenia tkanki mózgowej.

- I nie ma dla nich żadnej nadziei?
- Na oddziale, na którym pracuję pielęgniarki potrafią ocenić, u którego z pacjentów rozwija się śmierć mózgowa. To są charakterystyczne objawy: brak reakcji na bodźce, na ból, brak wszelkich odruchów, poszerzenie źrenic, spadek ciśnienia, zanik oddechu. Tacy pacjenci umierają w ciągu kilkunastu - kilkudziesięciu godzin. Nie przypominam sobie ani jednego chorego, który miał objawy śmieci mózgowej i przeżył. Proszę mi wierzyć, jeśli komórki mózgowe obumierają, to już naprawdę jest koniec. Z tej fazy nie można się obudzić. Widziałem setki ludzi w takim stanie i żaden z nich się nie ocknął. Śmierć mózgową orzeka trzech lekarzy specjalistów: neurolog, neurochirurg, anestezjolog, żeby wyeliminować wszelkie niepewności i pomyłki. Jeśli po 24 godzinach pacjent, który ma objawy śmierci mózgowej jest cały czas na tym samym etapie, musimy podjąć procedurę kwalifikowania go jako dawcy, mamy bardzo mało czasu, wszystkiego kilkanaście - kilkadziesiąt godzin, bo spirala śmierci już się kręci.

- Boi się pan śmierci?
- Trudne pytanie. Chyba tak, jak każdy. Choć nie myślę o niej na co dzień. Najbardziej boję się choroby. To nie jest żaden slogan, że zdrowie jest najważniejsze. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek dostaje od życia sztachetą w twarz i wali mu się wszystko, co do tej pory dawało złudne poczucie szczęścia. W jednej chwili przestaje być ważny dom, samochód, pies, dobra praca, człowiek oddałby wszystko, żeby tylko ta bliska osoba była zdrowa. Dlatego tak walczę o tych, którzy dostali od życia sztachetą w twarz.

- Rodziny dawców mają jeszcze gorzej.
- Tak, bo tu już nie ma żadnego ratunku, zostaje żona, dzieci, mieszkanie, niespłacone kredyty, dlatego mam dla nich wielki szacunek, że potrafią się wznieść ponad to całe nieszczęście. Możemy sobie wyobrażać, czy bylibyśmy zdolni do takiego gestu, ale będzie to tylko czysta teoria.

- Bywa, że rodzina dawcy ma jakieś życzenia?
- Przy jednym z pobrań rodzina zapytała mnie, czy to możliwe, żeby serce, nerki mogło dostać jakieś dziecko. Nie mogę obiecać, bo tu decyduje zgodność tkankowa dawcy z biorcami. I proszę sobie wyobrazić, że tak się stało, że jedną nerkę przeszczepiono dziecku. Kiedy zadzwoniłem z tą wiadomością do matki dawcy, bo zawsze dzwonię, jeśli tylko oni sobie tego życzą, poczułem w jej głosie coś w rodzaju ulgi. Takie sytuacje zawsze mnie rozwalają, bo z jednej strony mamy przepotworny dramat ludzi, którzy stracili najbliższą osobę, a z drugiej oni przezwyciężają swój ból, żal, poczucie krzywdy i zdobywają się na darowanie życia komuś innemu. To nawet trudno ująć w słowa. Mam nadzieję, że to poczucie, że zrobili coś dobrego dla innego człowieka jakoś im pomaga.

Igor Szydłowski

specjalista neurochirurg, urodził się w 1974 roku w Zielonej Górze, ukończył Akademię Medyczną w Szczecinie i podyplomowe studium dla koordynatorów regionalnych ds. przeszczepów w Warszawie, od 2001 roku pracuje w oddziale neurochirurgii w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. Żona, Edyta jest pielęgniarką. Mają dwójkę dzieci: 15-letniego Wojtka i 5-letnią Kasię. W wolnych chwilach pływa, jeździ na rowerze i motorze, a przede wszystkim przebywa z rodziną. Lubi nowości książkowe.