Ludzie czy bogowie? Oni próbowali przed Religą. "Od skrajnej euforii po bezdenną rozpacz"

Dariusz Kortko, Judyta Watoła

 

Sobota, 4 stycznia 1969 r. Szpital im. Sterlinga w Łodzi. Na stole operacyjnym rolnik spod Bydgoszczy, któremu profesor Moll wszywa serce pobrane od 24-letniego mężczyzny. Gdy profesor zaczął wycinać zniszczone serce biorcy, ktoś poprosił na salę..
Sobota, 4 stycznia 1969 r. Szpital im. Sterlinga w Łodzi. Na stole operacyjnym rolnik spod Bydgoszczy, któremu profesor Moll wszywa serce pobrane od 24-letniego mężczyzny. Gdy profesor zaczął wycinać zniszczone serce biorcy, ktoś poprosił na salę..
((FOT. HENRYK MICHALAK / ARCHIWUM PROF. JACKA MOLLA)

 

U znajomego dyrektora szpitala na Bałutach Marek Edelman załatwia zgodę na wejście do prosektorium. Profesor Moll z asystentami potajemnie ćwiczą tam na zwłokach kolejne etapy transplantacji. W przeddzień premiery filmu "Bogowie" rozpoczynamy cykl reporterski poświęcony przeszczepom i prof. Zbigniewowi Relidze

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,87648,16756335,Ludzie_czy_bogowie__Oni_probowali_przed_Religa___Od.html#ixzz3FRSs48k6

Gdy serce zaczyna bić w nowym ciele, wszystkim zapiera dech. Ciśnienie? Ponad 100 mm słupka rtęci! Prawidłowe! Są zszokowani i zauroczeni. Jednak po godzinie prawa komora rozdyma się jak balon. Nie jest w stanie tłoczyć krwi do płuc. To podłączają chorego do pompy, to znów odłączają. Rozpaczliwa walka trwa pięć godzin. Nowe serce jej nie wytrzyma.

Dzięki wojnie i gruźlicy

To zdarzy się dopiero w 1969 r. podczas pierwszej próby przeszczepu serca w Polsce.

Na razie mamy koniec lat 30. W Europie co bardziej śmiali zdobywają się na operacje płuc. O sercu nikt jeszcze nie myśli. W USA jest jeden śmiałek - dr Robert Gross ze szpitala dziecięcego w Bostonie. W 1938 r. pod nieobecność swojego szefa podwiązuje u siedmioletniej dziewczynki niepotrzebną tętnicę. Tętnica jest powyżej serca, którego Gross na razie jeszcze nie tknie.

Bo od pracy serca zależy życie. Bez tłoczonej non stop krwi po kilku minutach nieodwracalnie umiera mózg. Ryzyko operacji jest ogromne. Stąd obawy chirurgów. I jeszcze ten strach: co jeśli w sercu naprawdę mieszka dusza...?

- Postęp przyniósł dopiero wybuch wojny. Paradoksalnie, bez niej i bez plagi gruźlicy nie byłoby kardiochirurgii - mówi prof. Janusz Skalski, uczeń Zbigniewa Religi, kardiochirurg dziecięcy, z zamiłowania historyk medycyny. Kiedy na stół trafiał żołnierz ranny w klatkę piersiową, chirurg niewiele ryzykował. Ranny i tak niechybnie by umarł. Operacja dawała mu cień szansy. - Tak zawsze jest - ciągnie prof. Skalski. - Jak się lekarz oswoił z jakimś narządem, potrzymał go parę razy w rękach, to potem już tak się nie bał kroić.

Plaga gruźlicy sprawia z kolei, że rośnie liczba pacjentów, którym trzeba operować zniszczone przez chorobę płuca. Serce jest w pobliżu. Znów okazja, by się oswoić z jego widokiem. I zacząć śmielej myśleć o tym, jak je operować.

Problem polega na tym, jak zapewnić choremu krążenie krwi w czasie operacji. Pod koniec lat 40. zaczynają się operacje w hipotermii: ciało chorego schładza się w wannie z lodem, krążenie spowalnia i zmniejsza się zapotrzebowanie narządów na tlen. Można na chwilę zatrzymać serce i zoperować. Metoda wymaga jednak niebywałego pośpiechu. Szuka się więc innych sposobów. Na przykład wykonuje zabiegi na bijącym sercu, przyszywając do niego od góry mankiet z tkaniny powlekanej gumą. Operuje się długimi narzędziami wewnątrz mankietu, tak by z serca nie wylewała się krew.

Najciekawszą metodę wymyśla jednak w latach 50. Walton Lillehei z Uniwersytetu Stanowego w Minnesocie. Operowane dzieci kładzie na stole obok jednego z rodziców. Musi się zgadzać grupa krwi. Na czas operacji łączy aortę dziecka z tętnicą udową rodzica. - Dziecko miało zapewnione krążenie dzięki sercu rodzica, ale to wymagało nieprawdopodobnej odwagi, żeby narazić zdrowych ludzi, czyli rodziców, na niepowodzenie takiej operacji - opowiada prof. Skalski. Powikłaniem mogła być na przykład zakrzepica prowadząca do amputacji kończyny.

Lillehei naraża się na ostrą krytykę. Kpią, że jako jedyny lekarz na świecie jest w stanie robić operacje grożące 200-proc. śmiertelnością. W rzeczywistości na 45 zabiegów z wykorzystaniem metody, którą nazywa cross-circulation, udają się aż 32. W latach 40. to świetny wynik.

Podczas gdy Lillehei ratuje przynajmniej niektóre chore dzieci, inni czekają, aż inżynierowie skonstruują maszynę, która na czas operacji zastąpi pracę serca i płuc.

Awanturnik Bross 

Wiktor Bross

Jest koniec II wojny światowej. 43-letni Wiktor Bross, doktor habilitowany wszechnauk lekarskich, szuka nowego miejsca pracy. Dotąd pracował we Lwowie u Tadeusza Ostrowskiego, najwybitniejszego chirurga w międzywojennej Polsce. Ostrowski został jednak zamordowany przez Niemców w 1941 r., a Lwów stał się radziecki. Bross jedzie na Górny Śląsk. Liczy, że nowa władza szybko założy tu wyższą uczelnię, a w niej - kliniki. Wraz z grupą uczonych podpisuje "Memoriał w sprawie założenia uniwersytetu w województwie śląsko-dąbrowskim". Władza ludowa uniwersytetu na robotniczym Śląsku wcale jednak tego nie chce. Bross jedzie więc do Wrocławia. Miasto jest zniszczone bardziej od Warszawy, ale ma uniwersytet.

Bross z miejsca zostaje szefem II Kliniki Chirurgii. Ściągają za nim do Wrocławia inni pracownicy z lwowskiego szpitala, nawet pedel, czyli woźny. Bross go lubi, ale wystrzega się spotkania z nim wczesnym rankiem. Twierdzi, że to przynosi mu pecha. Za to pedel robi wszystko, by być pierwszym, który powita profesora w drzwiach. Asystenci starają się za wszelką cenę nie dopuścić do porannego spotkania. Nie zawsze się to udaje.

Bross jest uparty i apodyktyczny, chce rządzić nie tylko kliniką, ale też wszystkim dookoła. Jest jednak geniuszem, który ściąga do siebie rzesze uczniów. Są zafascynowani jego biegłością i wyczuciem w polu operacyjnym, nowymi technikami operacji.

"Umiał wszystko zorganizować, wszystko zoperować. Umiał wyciąć żołądek w 20 minut" - napisał o Brossie jego uczeń Stefan Ostapczuk.

- Miał cudowne ręce i niesamowity fart. Udawały mu się operacje, które na zdrowy rozum nie miały wtedy szans powodzenia - dodaje prof. Skalski.

Bross szybko staje się pupilem władz. Dzięki temu w latach 50. może się szkolić za granicą. Jeździ po szpitalach Szwajcarii, Szwecji, Danii i USA. Nie ma tam lepszych od niego chirurgów, ale na pewno jest lepszy sprzęt. Przede wszystkim od 1954 r. płuco-serce, czyli aparat do krążenia pozaustrojowego. Bross nabiera przekonania, że bez tego nie ruszy na dobre z kardiochirurgią w Polsce.

Pierwszych operacji podejmuje się jednak bez aparatu. W 1955 r. poszerza zwężoną zastawkę mitralną (oddzielającą lewy przedsionek od lewej komory serca).

Dwa lata później usuwa 39-letniej chorej tętniaka aorty brzusznej. Wycięty fragment tętnicy zastępuje kawałkiem aorty pobranym bezpośrednio ze zwłok. Podobne operacje nawet dziś obarczone są ogromnym ryzykiem. Brossowi wszystko się udaje (po 12 latach tej samej pacjentce jeszcze raz wymienia kawałek aorty, tym razem fragment pobrany ze zwłok zastępując protezą z dakronu - tkaniny, której pierwotnie używano do produkcji skafandrów kosmicznych).

W 1958 r. Bross podejmuje się kolejnego wyzwania: przeprowadza pierwszą w historii polskiej medycyny operację na otwartym sercu. Pacjentem jest 15-letni chłopiec z częstą u dzieci wadą: ubytkiem w przegrodzie międzyprzedsionkowej serca.

- Wtedy dzieci to był poligon doświadczalny dla kardiochirurgii - mówi prof. Skalski. Kalkulowano, że młody organizm ma większe szanse na przeżycie ciężkiego zabiegu. - Dzieci budziły większe współczucie i chirurdzy byli bardziej skłonni do podjęcia ryzyka operacji. Z drugiej strony, potrzeba było niesamowitej odwagi, bo te dzieci przecież żyły. Miały mniej wydolne serca, ale jakoś żyły. A operacja oznaczała wielkie ryzyko śmierci. Liczyli się z tym także rodzice. Tyle że tuż po wojnie ludzie mieli świadomość, jak kruche jest życie. Gdy bliski umierał w szpitalu, uznawali, że los albo Pan Bóg tak chciał. Nikt nie ośmielał się jak dziś oskarżać lekarzy, bo mieli wielki autorytet.

Bross i tym razem ma jednak szczęśliwą rękę. Ciało piętnastolatka schładza do temperatury 28 stopni Celsjusza, okładając je chustami moczonymi w lodowatej wodzie. Dopiero po schłodzeniu chłopiec trafia na stół. Wada nie jest skomplikowana i Bross w mig zaszywa ubytek. Zachęcony powodzeniem od razu podejmuje się drugiej operacji, u dziewięcioletniej Jadzi, która też ma dziurę w sercu.

W 1960 r. dzięki wsparciu Polonii amerykańskiej klinika Brossa dostaje wreszcie aparat do krążenia pozaustrojowego typu Kay-Cross. 12 kwietnia 1961 r. Jurij Gagarin jako pierwszy leci w kosmos, a Bross przeprowadza pierwszą w Polsce operację z użyciem płucoserca. Równocześnie zamyka dwie dziury w sercu: w przegrodzie międzyprzedsionkowej i - co o wiele trudniejsze - w przegrodzie międzykomorowej. Pasmo sukcesów trwa. Bross operuje z powodzeniem coraz to bardziej skomplikowane wady. W 1963 r. pierwszy usuwa guz serca.

Doktoryzuje się u niego 79 lekarzy, habilituje - 33, a 22 zdobywa tytuł profesora. Współpracownicy cenią go, jednak kiedy w 1973 r. przechodzi na akademicką emeryturę, nie mogą już z nim wytrzymać. Bross dalej chce kierować kliniką, ale uczelnia się nie zgadza, proponując niższe stanowiska. Dumny Bross je odrzuca. Konflikt tak się zaostrza, że lekarz dostaje zakaz wstępu na blok operacyjny. Do śmierci w 1994 r. mieszka w Katowicach i od czasu do czasu pomaga lekarzom z sanatorium dla dzieci z chorobami płuc w Istebnej.
 
Manteuffel - rycerz bez skazy 
 
Leon Manteuffel-Szoege

- Bross to był geniusz, ale z charakteru kozak, trochę rozbójnik. Manteuffel zaś łączył niezwykły talent ze szlachetnością charakteru - opowiada prof. Skalski.

Leon Manteuffel-Szoege to potomek baronów kurlandzkich, którzy za pomoc powstańcom z 1863 r. stracili majątek i zostali zesłani na Sybir. Urodził się w 1904 r. w Rzeżycy na dzisiejszej Łotwie. Jego braćmi byli Tadeusz, wybitny historyk, i Edward, grafik zamordowany w Katyniu.

Leon kończy medycynę na Uniwersytecie Warszawskim w 1928 r. i zostaje chirurgiem. Kiedy wybucha wojna, dostaje rozkaz pracy w Szpitalu Wolskim. Działa w Armii Krajowej (pseudonim "Krab") i uczy medycyny na tajnych kompletach. Kiedy wybucha powstanie warszawskie, operuje wszystkich rannych - i Polaków, i Niemców. W końcu Niemcy postanawiają wszystkich w szpitalu rozstrzelać. W kolejce na egzekucję Manteuffla i jego kolegę Stefana Wesołowskiego zauważa żołnierz Wehrmachtu nazwiskiem Schliefacke. Dwa dni wcześniej był ranny, a oni usunęli mu kulę z pośladka. Teraz coś szepcze kolegom. Do Wesołowskiego i Manteuffla podchodzi niemiecki oficer i mówi, że dwóch chirurgów jest potrzebnych ich lekarzowi sztabowemu. To kłamstwo. Ale ratuje im życie.

Po wojnie, z powodu brata rozstrzelanego w Katyniu, Manteuffel nigdy nie staje się pupilkiem władz, jakim był arogancki Bross. W świecie polskiej chirurgii przerasta jednak wszystkich i staje się wyrocznią. Władza ludowa musi się z nim liczyć, bo ludzie władzy też chorują. Dlatego Manteuffel dostaje paszport i również może jeździć na zagraniczne stypendia. Dlatego też to jego klinika w warszawskim Szpitalu Wolskim dostaje w 1959 r. pierwsze w Polsce płucoserce.

Podobnie jak Bross pierwsze operacje kardiochirurgiczne Manteuffel przeprowadza już dużo wcześniej. Najpierw w 1948 r. zamyka przetrwały przewód Botalla. To częsta u dzieci wada. Płód nie oddycha płucami, więc krew do nich nie dociera - z tętnicy płucnej płynie prosto do aorty właśnie przez przewód Botalla. Zaraz po narodzinach przewód powinien się sam zasklepić. Jeśli się tak nie stanie, krew z aorty ucieka do tętnicy płucnej. Układ krążenia jest niewydolny.

Dziś rozpoznanie i zamknięcie przewodu Botalla to rutynowa procedura. Wtedy to była rewolucja. Internista rozpoznawał wadę, mając do dyspozycji tylko słuchawki. Chirurdzy musieli ufać, że diagnoza była trafna. Pierwsi byli Amerykanie z Bostonu przed II wojną światową. Próby ich naśladowców kończyły się tragicznie dla chorych.

Za to Manteuffel odnosi sukces za sukcesem, mimo że operuje chorych z coraz bardziej skomplikowanymi wadami: przełożeniem wielkich naczyń, zwężonymi zastawkami, niedorozwojem lewej komory serca. Prof. Skalski: - Jego tajemnicą była fenomenalna sprawność, niespotykana u innych staranność i wyobraźnia, której czasem brakuje nawet doskonałym technicznie chirurgom.

Nic dziwnego, że warszawska klinika ściąga młodych lekarzy. Manteuffel chętnie ich uczy, choć mawia, że nie ma szefa, który może czegoś nauczyć. Szef może tylko nie przeszkadzać i stwarzać warunki do nauki. "Jeśli profesor wykonał jakiś zabieg i uznał, że robi go wystarczająco dobrze, natychmiast dopuszczał innych, by też mogli się uczyć" - pisał we wspomnieniu o Manteufflu prof. Wacław Sitkowski. Taka postawa to w polskiej medycynie niezwykła rzadkość, ale przejdzie na kolejne pokolenia. Identycznie będzie kiedyś postępował w swojej klinice w Zabrzu Zbigniew Religa, uczeń Sitkowskiego.

Prof. Manteuffel to także moralny wzór. Ma autorytet, bo sam umie się przyznać do błędu: "Jeżeli chcemy, aby młodzież lekarska wybrała tę jedyną właściwą, etyczną drogę, musimy ją przekonać o słuszności tego wyboru nie słowami, ale przykładem własnego etycznego postępowania (...). Nie chodzi o to, by kierownik był doskonałością i postępował bezbłędnie. Powinien budzić u swych współpracowników zaufanie przez swą szczerość. Nie wolno mu być nieprawdziwym...".

Taki będzie kiedyś także Religa: zawsze szczery i gotowy przyznać, że się pomylił.

Edelman pomaga Mollowi 

Jan Moll

Manteuffel uczy nie tylko lekarzy ze swojej kliniki. Zaprasza do siebie także chirurgów z innych ośrodków. Jednym z zapraszanych do zabiegów jest Jan Moll z Łodzi. Moll nie dorównuje biegłością Brossowi i Manteufflowi, ale i jemu wiele rzeczy się udaje. Jest ambitny. Mówi, że jak koń żyje na stojąco - tyle godzin codziennie spędza przy operacjach: - Telewizję na przykład też oglądam, stojąc, aż żona się wścieka.

W grudniu 1967 r. świat obiega niezwykła wiadomość. Christiaan Barnard, kardiochirurg z Kapsztadu, pierwszy na świecie przeszczepia serce. Biorcą jest 54-letni Louis Washkansky, żydowski emigrant z Litwy. Żyje po transplantacji tylko 18 dni, ale liczy się przełamanie niewyobrażalnej dotąd bariery: można żyć z sercem innego człowieka w piersiach. Media porównują wyczyn Barnarda do planowanego dopiero lotu na Księżyc. Szybko na całym świecie znajdują się jego naśladowcy. Wśród w nich, w 1968 r., prof. Jan Moll.

To nie jest dla niego skok w przepaść. Solidnie się przygotowuje. Opowiadał: - Cała operacja była dużo wcześniej opracowana na sucho. Każdy dokładnie znał swoją rolę. To jest jak sztafeta. Jeżeli jeden zgubi pałeczkę - przegrywają wszyscy.

Zespołowi Molla pomaga kardiolog Marek Edelman, legenda powstania w getcie warszawskim. U znajomego dyrektora szpitala na Bałutach załatwia zgodę na wejście do prosektorium. Moll z asystentami potajemnie ćwiczą tam na zwłokach kolejne etapy transplantacji. Operacja z technicznego punktu widzenia nie jest trudna. Chirurdzy bardziej boją się niedokrwienia przeszczepianego serca: nikt jeszcze nie wie, po jakim czasie od momentu pobrania serce będzie już martwe i nie podejmie pracy w ciele biorcy. Dlatego ćwiczą sprawność i szybkość.

W grudniu 1968 r. do łódzkiego szpitala na oddział Edelmana lekarze przyjmują 39-letniego rolnika. Od dziecka ma wadę serca. Teraz jest tak zniszczone, że nie pomoże już wymiana zastawki. - Dla mnie nie ma już życia - mówi chory. Edelman i Moll widzą jednak dla niego szansę w przeszczepie. Trzeba tylko czekać na dawcę.

Moll jedzie na święta do Zakopanego. Dzień przed sylwestrem telefonują do niego z Łodzi. W klinice neurologii leży 27-letni mężczyzna z zapaleniem mózgu. Zapis z encefalografu pokazuje płaską linię. A więc mózg jest martwy, chory nie żyje, choć jego serce jeszcze bije. Moll każe powtórzyć badanie. Neurolodzy obserwują pacjenta jeszcze trzy dni. Nie ma żadnych odruchów. Rodzina zmarłego 27-latka zgadza się na pobranie serca, ale potrzebna jest jeszcze zgoda prokuratora. Ten pyta: "Akt zgonu jest?". "Jest". "To nie będziemy się wtrącać" - obiecuje prokurator.

W sobotę 4 stycznia rano Moll ogłasza: - Przygotowujemy się do przeszczepu.

Zabieg rozpoczyna się o godzinie 16. W pierwszej sali chirurdzy wycinają serce dawcy. W drugiej przy biorcy stoją prof. Moll z asystentem Antonim Dziatkowiakiem. Operacja trwa godzinę. Gdy serce zaczyna bić w nowym ciele, wszystkim zapiera dech. A potem wszystko zaczyna się psuć. Rozpaczliwa walka trwa pięć godzin. Nowe serce jej nie wytrzyma. Prof. Antoni Dziatkowiak: - Ze skrajnej euforii wpadliśmy w bezdenną rozpacz.
 
Następny będzie Religa

Poza Christiaanem Barnardem, który z dnia na dzień stał się najsławniejszym chirurgiem na świecie, wszyscy posmakowali porażki. A śmiałków, którzy chcieli go naśladować, było wielu - prób transplantacji podjęły się na świecie 64 zespoły. Bez sukcesu. - Spadł entuzjazm, a atmosfera nie sprzyjała podejmowaniu dalszych prób - wspominał Moll. Na niego też posypała się krytyka. Patolodzy z Zakładu Medycyny Sądowej napisali, że serce zostało prawidłowo przyszyte, ale operacja była "na granicy eksperymentu". Inni lekarze zarzucali, że biorca mógł jeszcze trochę żyć, a dawcę wręcz uśmiercono.

Wszyscy na kilka lat zarzucają przeszczepy serca. Wyjątek to dr Norman Shumway z Kalifornii. Robi ponad sto transplantacji. Przeżywa 70 proc. jego pacjentów. Jak to możliwe? Shumway ma genialną intuicję. Pierwszy na świecie każdego dawcę i biorcę dobiera pod względem zgodności tkankowej. Dzięki temu układ odpornościowy biorcy nie zwalcza tak zajadle serca dawcy, które jest przecież kawałkiem obcego białka.

Moll wysyła nawet do Shumwaya jednego ze swoich współpracowników na staż. Nigdy jednak nie podejmie już próby kolejnej transplantacji.

Odważy się na to prawie 17 lat później, 5 listopada 1985 r. w Zabrzu Zbigniew Religa. Jego pierwsza transplantacja też się nie powiedzie, ale z tym większą determinacją będzie podejmował kolejne próby. Czwarty pacjent Religi wyjdzie ze szpitala na własnych nogach. A siedemnasty - Tadeusz Żytkiewicz z Warszawy - żyje do dziś...

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,87648,16756335,Ludzie_czy_bogowie__Oni_probowali_przed_Religa___Od.html#ixzz3FRSs48k6